Po polsku /
Młodzi polscy prozaicy - kogo polecacie? [66]
Na początek mała próba. Oto krótki fragment książki. Jak ci się podoba? Czy język nie za trudny?
… ponieważ mieszkam w klasycznym kraju gwar, miałem w ostatnich latach wiele okazji do zastanawiania się nad tym zjawiskiem i różnymi stanowiskami, jakie doń dawniej i teraz zajmowano.
Zagadnienie gwar stało się aktualne podczas rewolucji francuskiej, gdy w konwencie dostrzeżono z ubolewaniem, że język francuski, język dworu, Moliera i Descartesa, znany jest tylko znikomej mniejszości Francuzów. Trzy czwarte ludności w ogóle go nie rozumiało. Wielu myślało wówczas nie bez żalu, że wszystkie wielkie idee rewolucji nie trafią nigdy do ludu z braku wspólnego z nim języka. Ot tego czasu datuje się uporczywy wysiłek szkolnictwa francuskiego w celu narzucenia całej ludności jednego języka literackiego. Rezultat ten osiągnięto dopiero w ciągu wieku XIX. W Niemczech niwelacja językowa była dopiero dziełem republiki weimarskiej i czasów Hitlera, bo jeszcze za moich studenckich lat doktorzy filozofii wymawiali najpospolitsze słowa rozmaicie, zależnie od swego pochodzenia. Włochy i Hiszpania znajdują się pod tym względem w podobnej sytuacji jak Niemcy, może nawet jeszcze mniej zniwelowanej. W krajach słowiańskich, mimo obecności tylu dialektów, obywatele mieli zawsze większe szanse łatwego porozumiewania się między sobą niż na zachodzie Europy. Rozbieżności między gwarami Słowian są mniejsze niż między gwarami romańskimi i germańskimi, nie mówiąc już o obecności na Zachodzie tylu innych języków celtyckich, dla obcych zgoła niedostępnych. Stąd szczególna waga języka literackiego dla krajów Zachodu, dla ich spoistości wewnętrznej i nawet dla ich siły politycznej. O tej stronie języka literackiego mówi także - o ile mnie pamięć nie myli - Żeromski w swym projekcie akademii czy też w
Snobizmie i postępie.
Ekspansja języka literackiego we Francji i innych krajach zachodnich w ciągu XVIII i głównie XIX wieku miały za sobą autorytet dworów królewskich i książęcych – Goethe – trybunałów – od Napoleona – uniwersytetów, arystokracji, zamożnej burżuazji i całej warstwy wykształconej i dyplomowanej. Tyle autorytetów społecznych przemogło gwarę i zepchnęło je w okolice górskie i odleglejsze prowincje. Mam wrażenie, że wielu przeciwników gwary w literaturze mają ukryte w ich myśli marzenie o blasku i sławie języka elity społecznej, odpowiadającej elitarnym wymaganiom języka, po którym – jak w XVII wieku – poznawano od razu człowieka bywałego na dworze.
Czy taki język dziś w ogóle gdzieś istnieje i co zostało z jego blasku i sławy? Wydaje się, że bardzo niewiele. Język był kiedyś oznaką dystynkcji społecznej, znacznie pewniejszą od ubrania i manier. Z chwilą jednak, kiedy przez przymus szkolny stał się przywilejem powszechności, przestał być przydatny dla oznaczania jakiejkolwiek dystynkcji. Dawne poczucie dystynkcji znikło z ducha języków europejskich. […] Co zostało z autorytetów społecznych stojących z językiem literackim? Dworów już nie ma. Jeden z ostatnich królów mówił zresztą już tylko dialektem i znikł w republikańskich odmętach ze słowami:
Macht euch euren ganzes Dreck alleine. Język trybunałów pod piórem Korwina-Piotrowskiego i jego kolegów zeszedł do poziomu gwary biurokratycznej i stoi dziś wszędzie na antypodach kodeksu Napoleona. Z ksiąg sybillińskich zostały mniej lub więcej archaiczne wersje Biblii, a jedyna poza nią księga sybilińska - dzieła Marksa - też nie jest wzorem literackim. Szkoły - niższe i wyższe - poddane są wszędzie kryteriom użyteczności społecznej, potrzebie rynku pracy takich lub innych dyplomów. Znikł więc z nich niepowrotnie autorytet wiedzy bezinteresownej, stanowiącej wartość autonomiczną. Nie będzie w tym wiele przesady, jeżeli powiem, że szkoły szerzą obecnie pogardę dla wszelkiej wiedzy innej od zarobkowej. Widzę to nawet u otaczającej mnie młodzieży szwajcarskiej. Ale nawet sam pieniądz odwrócił się od języka literackiego, bo najbogatsza burżuazja i resztki arystokracji mówią dziś najchętniej językiem Celina'a - czyli gwarą złodziejską - we Francji, a językiem pana Piecyka w Warszawie. Znakiem tego wszystkie siły i autorytety społeczne, które niegdyś narzucały język literacki pozostałej społeczności, dziś nie są z nim w żadnym stopniu związane. Mówienie językiem pisanym nikogo dziś nie wyróżnia, niczemu się nie przeciwstawia i o mówiącym nim niczego korzystnego nie wróży.
W tym zamęcie niwelacyjnym gwary i prowincjonalizmy stały się korzystnym wyróżnikiem. Gwara sugeruje życie mające od kilku pokoleń cechy stałości i ciągłości, pozwala podejrzewać mówiącego o posiadanie własnej krowy i wielu użytecznych umiejętności praktycznych, słowem, wyróżnia go pochlebnie do ludzkości przesypywanej z pustego w próżne, z sytuacji w sytuację, z obozu do obozu, z kraju do kraju. O jednym ze swoich bohaterów William Faulkener pisze, że szedł przez życie, mając za jedyny bagaż nóż do otwierania konserw -
can opener. Ani taki, ani żaden inny drapichrust na pewno gwarą nie mówi, chyba tylko modnym dialektem Wiecha lub Celina'a.
Przypominam sobie dyskusję u republikanów niemieckich na temat, czy gwary są zjawiskiem republikańskim. Socjaldemokraci byli przeciw gwarom, przypominając, że gwary Wandei i Prowansji były językiem monarchistów. Kurt Tucholski wystąpił wówczas w obronie gwar. Nie pamiętam wszystkich jego argumentów, ale przypominam sobie, że - jego zdaniem - zachowanie się gwar jest dowodem godności ludowej, bez której nie ma prawdziwej republiki.