Wspolczesnie tam żyjacy ludzie, ktorzy zostali tam przeniesieni z Kresow Wschodnich, nie uwazaja tego za swoje dziedzictwo
A właśnie, że uważają. Ale dopiero pewna część tych następnych pokoleń, które się tam urodziły. Oraz ludzie, którzy teraz kupuj tam letnie siedliska i zamiast je burzyć jako poniemieckie, remontują je by tam zamieszkać. W ogóle to ta książka nic nie mówi o państwowym mecenacie, tylko raczej o utracie krajobrazu kulturowego i o osobach prywatnych, którzy starają zachować się to, co pozostało, nie oglądając się na "naszość" jako na nacjonalistyczny imperatyw. A ty od razu zajeżdżasz tu ze swoją ideologią promującą naszość, chociaż sam większość czasu siedzisz w Londynie. W ogóle nie zależy mi aby ciebie przekonywać, raczej chcę pokazywać inną stronę medalu tj, taką, że ludzie mają inne cele niż nacjonalistyczna "naszość".
Zniszczenie krajobrazu kulturowego było w Europie Srodkowo-Wschodniej ogromne. I to za sprawą nacjonalizmu tak niemieckiego w olsce centralnej, jak i rosyjskiego (dla niepoznaki uchodzącego za radziecki) na dawnych kresach wschodnich Rzeczypospolitej. Zawsze stało za tym przekonanie, że należy niszczyć coś co jest cudze, a więc nie jest nasze, a więc jest gorsze.
A propos ludzi, którzy po wojnie przenieśli się na cudze. Tu nie tylko chodzi o kresowiaków. Pamiętam taką opowieść Magdaleny Samozwaniec, która po wojnie zapragnęła obejrzeć dawną willę Samozwańców w Juracie odebraną rodzinie przez komunistów i przydzieloną jakimś obcym ludziom, bardzo możliwe że kresowiakom.
Kobieta chciała ją wpuścić do środka, ale mąż się sprzeciwił. Gdy pani Samozwanieć nadal starała się przekonać właścicieli, poirytowany mąż krzyknął nagle z głębi domu: a powiedz jej wreszcie, że chuj jej w dupę. A ta wyrafinowana intelektualistka, siostra Marii Pawlikowskiej-Jasnorzębskiej, wybitnej poetki międzywojennego dwudziestolecia (to tak a propos Twoich fotografii dzieł przedwojennej architektury), odkrzyknęła mu, nie tracąc rezonu:
a daj Boże oby jak najdłuższy!